Hanna Kantor: Zanim stanąłeś przed mikrofonem, produkowałeś muzykę dla innych artystów. Co było najtrudniejsze w przejściu do roli solisty?
Leon Krześniak: Największym wyzwaniem było „świecenie twarzą”. Nadal się uczę bycia na froncie – tego, że nie wystarczy stworzyć dobrą piosenkę. Trzeba o niej mówić, promować ją, zachęcać ludzi. W czasach przesytu treści nawet dobre rzeczy potrzebują wsparcia.
A przejście z pracy dla innych do tworzenia dla siebie – to wolność?
Zawsze miałem szczęście do artystów, którzy byli otwarci. Lubię współpracę i testowanie dziwnych pomysłów. Ale w moim projekcie solowym mogę robić absolutnie wszystko, co mi przyjdzie do głowy – bez oceniania. To czysta zabawa i frajda.

Twój debiut Piękne Dni brzmi lekko, nostalgicznie. Skąd ta potrzeba spokoju w chaotycznych czasach?
Tworzę muzykę, która mnie tuli. Jeśli mnie to koi, to może też komuś innemu da ciepło. Wierzę, że to jest właśnie rola muzyki – niesienie ciepła, pocieszenia, połączenia. Nawet smutne piosenki mają w sobie światło, bo dają ludziom poczucie, że nie są sami. Ja po prostu przytulam siebie dźwiękiem – i mam nadzieję, że inni też to poczują.
Kogo Ty słuchasz, kiedy potrzebujesz ukojenia?
Od lat Tom Misch i John Mayer – obaj mają tę muzyczną wrażliwość, która trafia głęboko. Ostatnio też Olivia Dean – śledzę ją od początku kariery, kiedy grała jeszcze dla trzystu osób. Teraz świat wreszcie ją odkrył.

W Twoich utworach słychać lekkość, ale też pewien rodzaj melancholii. Jakbyś mówił: „jest dobrze, ale nie do końca spokojnie”. Czy to celowe?
Tak, lubię półmroki i niedopowiedzenia. Staram się unikać zerojedynkowości, bo w życiu nic nie jest w stu procentach czarne albo białe. Wszystko to odcienie. Tak samo jak w kinie – często najbardziej poruszają nas komedie z nutą dramatu albo dramaty, w których jest trochę światła. Muzyka działa podobnie. Niedopowiedzenia są ciekawe – zostawiają przestrzeń dla emocji.
Masz swoje zasady pracy z dźwiękiem? Twoje produkcje mają charakterystyczne, ciepłe brzmienie.
Dbam o każdy szczegół. Lubię, kiedy muzyka nie atakuje, tylko otula. To trochę w kontrze do dzisiejszych trendów – głośnych i jaskrawych. Ja wierzę w subtelność i w to, że „ładne brzmienie” wciąż ma moc.

Twoja muzyka często bywa określana jako indie pop z gitarowym tłem. Jak Ty byś ją opisał?
To chyba muzyka ze „starą duszą”. Czerpię z lat 70., z gitar, które kiedyś królowały. Gitara daje nieskończone możliwości – wystarczy posłuchać artystów jak Mk.gee, którzy odkrywają jej nowe brzmienia.
Grasz w duchu retro. Co najbardziej fascynuje Cię w dawnych dekadach?
Oddanie się muzyce. Mam wrażenie, że w latach 60. i 70. nastąpił prawdziwy wybuch artystycznej energii – ludzie żyli wtedy muzyką i sztuką na sto procent, byli odkrywcami. Widać to zresztą w filmie O północy w Paryżu Woody’ego Allena – każdy ma swoją wymarzoną dekadę, w której chciałby żyć, bo wydaje mu się, że wtedy istniała ta „magia życia”.
Z perspektywy czasu widać, że to właśnie w tamtych latach powstało mnóstwo rzeczy, które dziś uznajemy za klasykę. Współczesna muzyka bardzo wiele im zawdzięcza. Może to zasługa hipisowskiej wolności, otwartości na psychodeliki, sprzeciwu wobec wojen – to wszystko się ze sobą łączyło. Coś wyjątkowego musiało w tym być.

Gdybyś mógł się przenieść do jakiejś dekady, wybrałbyś lata 60?
Zdecydowanie tak. Najchętniej wskoczyłbym w 1969 rok, prosto na Woodstock – ten jedyny, prawdziwy. Pobiegałbym boso po trawie, chłonął atmosferę. To dla mnie pewien kulturowy punkt odniesienia.
A jak oceniasz obecną sytuację muzyczną w Polsce?
Nie powiedziałbym, że jest źle. To wszystko działa falowo. Był świetny moment, kiedy pojawiła się Granda Brodki, pierwsze płyty Dawida Podsiadło, no i całe zjawisko Męskiego Grania – wtedy granie na żywo, gitarowe brzmienia znów wróciły do łask. Potem rap przejął wszystko, ale też przyniósł mnóstwo ciekawych rzeczy, więc trudno to oceniać negatywnie.
Dziś muzyka często schodzi na dalszy plan, zwłaszcza gdy zaczynają tworzyć ją influencerzy a nie muzycy.
Tak, i to mnie złości. Nie mam problemu z sytuacją, kiedy muzyka jest na drugim planie – za artystą może stać charyzma, styl, wizualna tożsamość. Ale dziś bywa, że muzyka jest gdzieś na dziesiątym miejscu, po YouTubie, Instagramie i całej reszcie. Wtedy robi się smutno.
Na szczęście to wszystko działa falowo. Może znów przyjdzie moment odrodzenia.
Mam taką nadzieję.

Często współpracujesz z przyjaciółmi – choćby z Wiktorem Dydułą. Jak wygląda taka relacja zawodowo-prywatna?
To naturalne przedłużenie przyjaźni. Kiedy dobrze się dogadujesz z kimś na co dzień, muzyka staje się po prostu kolejnym językiem porozumienia. Taka współpraca wzbogaca obie strony – i muzycznie, i po ludzku.
Współpracujesz z Kayaxem – wytwórnią z mocnym DNA. Co Ci daje to środowisko?
Kayax to miejsce, gdzie można testować pomysły, być odważnym i kreatywnym. To nie jest fabryka przebojów, tylko przestrzeń do eksperymentów – i bardzo to cenię.

A czego szukasz, kiedy słuchasz muzyki prywatnie?
Zazwyczaj relaksu. Jestem w top 1% słuchaczy Cigarettes After Sex – każda ich piosenka brzmi podobnie, ale właśnie to mnie uspokaja. Kiedy szukam inspiracji, po prostu „łowię” – pozwalam algorytmom mnie prowadzić, wchodzę w losowe playlisty, nawet w językach, których nie znam. Szukam świeżości, nowych dźwięków. Znaleźć dziś coś zupełnie nowego jest bardzo trudno, ale jeśli trafi się choć te 10% czegoś innego – to już wystarczy.
Jakie masz najbliższe plany karierowe?
Teraz skupiam się na znalezieniu tego „singla nad singlami” – utworu, który w pełni odda to, co chcę muzycznie powiedzieć, ale przy tym zostanie w głowie. Płyta jest właściwie gotowa, ale czuję, że potrzebuję jeszcze tej jednej kropki nad „i”. Czasem właśnie ostatni numer okazuje się tym najważniejszym. Są już pierwsze supporty (m.in. support Cheta Fakera w Gdańsku [przyp. red.]). Po premierze płyty ruszę z koncertami na dobre. Nie mogę się doczekać.